żeby nie było że komantarzy nie czytam...
Moje przygody studencko-zawodowe, tak to roboczo nazwijmy, zaprowadziły mnie kiedyś do pewnego klubu w Wawie. Rachunek otwarty, więc po pierwsze inaczej nas pewnie trochę obsługiwano, zresztą nieważne. Piłam pysznego drinka. Coś w stylu Mojito, może nawet to było Mojito, nie pamiętam, bo to jakiś czas temu było, zreszta to niejeden drink tego wieczoru był. Pamietam wszechobecną świeżą miętę. Wczoraj otwierali ten klub w Łodzi i uznałam, że nie może mnie tam zabraknąć. Bez zbędnej lanserki udałam się, wiedząc, że na porządną selekcję u nas za wcześnie więc i tak wejdziemy. W końcu to otwarcie, więc zawsze będzie można udać, że reprezentujemy jakieś mniej lub bardziej znane media. Do pólnocy było pustawo, ceny całe szczescie łódzkie, choć menu i obsługa też łódzka niestety. Bar skromniejszy i w ogóle się zawiodłam. Bo tej mięty jakoś mało i w ogóle. Do tego zabierają się za podawanie przekąsek i zwykłe nachos popsuć potrafią. Sos i smietana jak należy, ale polane serem? no coż nigdy tak nie jadłam, bo kto lubi mieć umazane wszystko na dzień dobry zamiast maczać. Do tego ser był jakiś taki, że zastygł i na talerzu był jeden wielki nacho. I obok cheddara to nawet ten ser nigdy nie leżał.
Ja proste dziewczę narzekam, a jadłam nachos jedynie w kraju gdzie wszystko spartaczyć i zmagdonaldyzować potrafią, więc nie myślę nawet co powiedza ci, którzy naprawde bywaja i jadają. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zatęsknię za Warszawą w kwestii wieczornej miejscówki. O tempora o mores.
Dodaj komentarz