notka numer dwieście dwadzieścia dwa (222)...
Zaczęło się od czwartkowego szaleństwa, więc w piątek musiałam zgrabnie przed TK maskować kaca, co chyba się udało. Spotkanie i tak krótkie odbieram jako komplement w moja stronę, szczególnie, że był to komplement dany bez użycia ani jednego słowa. Po południu udałam się zgodnie z planem do Poznania. Osobowym! Mogłam wybrać pociąg o godzinę później a i tak bym dotarła na miejsce wcześniej niż tym muzeum na kółkach, ale nie spotkałabym dwóch Brytyjczyków przebranych za Batman i Robin. To mogło oznaczac tylko jedno: stag-party, a raczej stag-weekend. Reszta kilkunasto-osobowej ekipy czekała na nich w Poznaniu, a oni mieli po drodze do zaliczenia cos na zasadzie gry terenowej z kopertami z poleceniami i wskazówkami, zagadkami i jedynie 10 euro i telefonami komórkowymi w kieszeni. Fun niezły, szczególnie że reszta co chwilę przesyłała do nas fotki, np jak przebrani za Świętych Mikołajów szaleja po rynku. Albo dzwonili i spierwli nam koledy po anglielsku. W końcu mamy środek sierpnia, nie?
Gośka była PRAWIE przygotowana logistycznie na mój przyjazd, a powszechnie wiadomo, że prawie robi różnicę do tego stopnia, że udało nam sie od razu zwiedzić Poznań nocą. Dobrze, że oni tez mają coś na zasadzie zbiórki nocnych. Potem już był tylko hedonizm w najczystszym wydaniu (co wyraźnie odczułam patrząc na stan konta po powrocie). Wyciagnełyśmy jeden zasadniczy wniosek: na pizzę tylko do Łodzi, na czekoladę pitną tylko do Poznania. Za darmo piw KP nie piłam, bo nie przewidziałysmy, że są puby, które na weekendy zamykają.
Poniedziałek wyjazd nad Zalew Sulejowski, który z braku sprzyjających warunków pogodowych spędziliśmy u kumpla na działce w Grotnikach. Piwko sie lało jedynie w ilościach gaszących pragnienie, więc nawet mielismy nie tylko fantazję, ale i siły, żeby się ponawydurniać nieco. Z braku porozumienia czy grill czy ognisko zrobiliśmy obie rzeczy na raz. W trambambulę też graliśmy w 8 osób na raz. Okazało sie, że skok przez płot jest łatwy tylko w jedną stronę i że Jackass, FearFactor i "I bet you will" na żywo jest najlepsze.
A żeby pokonani mieli szansę rewanżu, zakłady trwały dalej na imprezie u MK, dzieki czemu pozbyliśmy się kilku rzeczy które owszem są jadalne, ale w odpowienich ilościach i niekoniecznie na czas. Piłam drinka doskonałego i jadłam jajecznicę doskonałą.
Poranek o dziwo bez kaca, jedynie z niegroźnym "niepokojem w żołądku". Po południu, mimo że zamówiłysmy wracając z zakupów pizzę, chłopaki zrobili ryż z kurczakiem (równie doskonały jak jajecznica), a najlepsze było to, że my nie musiałysmy nawet kiwnąć palcem. Nawet po sobie sami posprzątali (z umyciem kuchenki włącznie! nie znam faceta który sam dostrzegał by taka potrzebę, szczególnie że rodzice mieli wrócić dopiero na 2 dni, a tu proszę). Jeśli jeszcze opuszczają po sobie deski to może się okazać, że mamy w zasięgu ręki dwóch facetów z jakiegoś wymierającego nadgatunku.
Wieczorem już tylko chill-out na kulkach. Zrobiliśmy turniej na 2 stoły i nawet wyszłam całkiem obronną ręką z bilansem 2 zwycięstwa i jedna porażka. Środa leniwa. Największym wysiłkiem, jakiego się podjęłam było odebranie poczty od listonosza, jak zwykle w piżamie. Wieczorem meczyk, ale nuda wieje i 2:0 po 73 minutach gry nie zwiastuje niczego dobrego. Już widzę te nagłówki gazet, że "kadra Leo zawiodła", albo że "selekcjoner postawił nie na tych kogo trzebabyło", że "24 godziny rozmów nie wystarczy" bla bla bla.