Stało się. Z dniem wczorajszym zakończyła ważność moja legitymacja studencka i nie mam możliwości jej legalnego przedłużenia, bo... 29 października 2007 uzyskałam tytuł magistra. I co? Nic. Dyplomu nie mam, bo załatwienie obiegówki wydaje się czymś niewykonalnym. Od kiedy to my mamy jakąś bibliotekę na Piramowicza? Never mind. Teraz mogę, czytaj: muszę, w ekspresowym tempie się naumieć do dwóch egzaminów KIBR'owych, czyli w wolnym tłumaczeniu w Krajowej Izbie Baranów i Ramoli. Ale i tak obrona i urodziny w ciągu 3 dni oznaczają same miłe rzeczy, chwilowe bycie w centrum uwagi, jakże miłą kartę od LF, babeczki i świeczki na śniadanie od współlokatorki, telefon dzwoniący przez cały dzień ( w tym roku chyba rekordowa liczba osób o mnie pamiętała, łącznie z zakochanymi we mnie bez wzajemności "tradycyjnym ze wschodu" i "koreańczykiem") no i okazje do wielokrotnego znietrzeźwienia się, co zamierzam w ten długi weekend czynić prawie codziennie... A i urlop biorę pod koniec listopada i zamierzam nic nie robić przez tydzień na leżaku w kraju, gdzie o tej porze świeci słońce. Jest dobrze!