świat na opak (260)
No jasne. Nie ma to jak wypocząć przez cały tydzien, żeby się przetyrać w weekend i znowu nie mieć siły od poniedziałku. No bo co? Ja rzuconej rękawicy nie podejmę? Godzinna rozgrzewka, pierwszy set przegrany 1:6 i nie pozostało mi nic innego jak scratchować, bo jednak widać było, że nie grałam w tenisa 2 lata. Do totalnego zera prędkości przyczynił się wzrost wagi, dlatego przed Atenami, skoro mam zadać szyku (i na boisku być jak Ronaldo, Christiano naturalnie) to konieczna będzie dieta cud. Najlepiej byłoby kawa i papierosy (taką stosowała kiedyś Mona i niezła z niej laska), ale problem w tym, że nie palę i czarnej kawy nie pijam.
Oprócz tenisa było tour the bar skończone w Heaven (wiem, pogarda, ale jest taki poziom alkoholu, po którym nawet w takich miejsach człowiek przeżywa kolejny wieczór życia), w towarzystwie komendanta policji (nie wiem z jakiej komendy, ale ciacho, że mrau), jakiegoś gościa co mi sięgał do pasa, ale na parkiecie wywijaliśmy tak, że Taniec z gwiazdami, na lodzie i u Piroga to mało. Rano mały zgon, który postanowiłam leczyć na łonie przyrody. I kolejna lekcja zycia. Jeśli nie wiecie jak gdzieś dojechac, to na pewno niech wam nie tłumaczy drogi ktoś bez prawa jazdy i do tego blond, bo się okaże, że "na rozjeżdzie w lewo na Gospodarz" znaczy to samo, co "na pierwszym skrzyzowaniu w Gospodarzu w lewo". Tak czy inaczej dojechałam, jadła pojadłam, wódki popiłam, dojrzałam do tego, że mi sie marzy działka w lesie z całorocznym domkiem.
No to bywajcie. Internetu w domu nadal nie mam, chociaż udało mi się rozwikłać zagadkę stulecia, czyli jak połaczyć się z netem przez komórkę. Więc nadzieja na kolejną notkę nie umarła.